„Dla zdobycia Polski Ludowej, cały siew nasz bujnie plonował”
Rok 1920, artykuł w „Głosie Kobiet” Polskiej Partii Socjalistycznej. Towarzyszka Strumińska opisuje swoje doświadczenia jako wydawczyni „Robotnicy”. To nielegalne pismo PPS z Rewolucji 1905 było pierwszą polską socjalistyczną gazetą dla kobiet. Jego historia jest krótka, ale pełna dramatu. Drukarnia została przejęta przez Ochranę, a Strumińska aresztowana.
Autorka opisuje wystąpienia klasy robotniczej z lat 1905-1907. Według niej, robotnicy nie domagali się lepszych warunków bytu i pracy, ale niepodległości Polski. Te wspomnienia są z pewnością zniekształcone przez radość z odzyskania niepodległości i sukcesu kobiet w walce o prawa wyborcze. W rzeczywistości, żądania lepszych warunków pracy i zabezpieczeń socjalnych pojawiały się co najmniej równie często jak hasła niepodległości czy autonomii Królestwa Polskiego.
Strumińska trafnie podsumowuje wspomnienie, że podziemna, nielegalna praca przyczyniła się do odzyskania niepodległości przez Polskę, którą sama nazywa Polską Ludową.
Wspomnienie.
Było to przed czternastu laty. Niedawno, a wydaje się, że przed wiekiem.
W r. 1906 walczył lud całego carstwa rosyjskiego z caratem: Zdawało się, że krwawe panowanie cara przestanie tak ciężko, jak w ubiegłem czterdziestoleciu gnębić Warszawę. Budziła się nadzieja w pokoleniu, wyrosłym w niewoli i ucisku, przywykłym do poniewierki wszelakiej. Falą wielką szły po kraju strajki, a strajkujący domagali się nie chleba, nie lepszych warunków materialnego bytu, lecz spraw ludzkich i narodowych. Raz wraz na ulicach Warszawy czerwienił się wśród manifestantów sztandar P. P. S. z napisem: „Niech żyje niepodległa Polska ludowa.” Na licznych wiecach proletariat polski, zgrupowany w P. P. S., żądał:
„Chcemy konstytuanty w Warszawie! Nie chcemy wysyłać posłów do Petersburga. Sami o sobie radzić pragniemy. Z własną burżuazją najlepiej rozprawimy się sami, gdy obcy rząd nie będzie jej pomagał.”
Ze strony innej inne dawały się słyszeć głosy. „Socjalna demokracja Królestwa Polskiego i Litwy” (dzisiejsi komuniści), zarówno jak i Narodowa Demokracja żądały jeno: autonomii dla Królestwa z pozostawaniem w granicach państwa rosyjskiego, z udziałem we wszechrosyjskiej Dumie (sejmie).
Pilnie potrzebne było uświadomienie polityczne jak najszerszych mas, wytworzenie polskiej opinii robotniczej.
P. P. S. wydawała już kilka pism tej myśl. Zasłużony „Robotnik”, który pierwszy głosił ludowi słowa wiary w słuszność sprawy robotniczej i budził do walki, ukazywać się poczynał co parę dni. Jawnie niemal sprzedawali go chłopcy na ulicach, choć dziesiątki ich szły za to do więzienia. W Zagłębiu odzywał się „Górnik,” w Warszawie nawoływały do czynu: „Na barykady,” walkę o niepodległość głosiło „Nowe Życie”. Potrzebne było jednak pismo bardzo popularne, które by najmniej uświadomionym mówiło o najważniejszych sprawach polityki robotniczej, wyjaśniało najprostsze pojęcia.
Najmniej uświadomione, najmniej zorganizowane były kobiety. Do nich miała przemówić „Robotnica”.
I oto pewnego wieczoru otrzymuję polecenie Centralnego Komitetu Robotniczego: Macie wydawać „Robotnicę.” Jak? To rzecz własnej przemyślności i stosunków organizacyjnych.
Wydział techniczny wskazał mi drukarnię. Była to prawdziwa legalna drukarnia na jednej z głównych ulic Warszawy. W tylu zakładach pracowałam wówczas, że nie pamiętam dokładnie gdzie wydawaliśmy właśnie „Robotnicę” – bodaj, że na Marszałkowskiej w drukarni, w której się „wsypał” później wielki transport bibuły z tow. Krzesimowskim. Robotę naszą składał wtajemniczony zecer, nieraz kilku zecerów, odbijano ją pospiesznie, po godzinach. Paczki wynosiły odważne towarzyszki, ryzykujące nie tylko wolność, lecz zdrowie. Ileż to z nas „naderwało się,” dźwigając paczki wydawnictw (trzymało się je możliwie wysoko, by nie pokazać, jak są ciężkie; często nosiło się pod suknią).
Z drukarnią miał zwykle stosunki jeden zaufany człowiek, osłonięty tajemnicą. Znano tylko jego pseudonim. Niestety, nie zawsze można było stosować te metody.
W owym czasie brakło nam ludzi. Coraz to kogoś wyrywała ochrana z naszych szeregów. Na miejsce aresztowanego stawał ktoś, kto już miał inną robotę.
Pracować wypadało od świtu do 2-3 w nocy. Pamiętam dni, kiedy przy takiej pracy trzeba było szukać noclegu późnym wieczorem, bo w domu było niebezpiecznie. A gdy miało się przy duszy 20 kopiejek!
Byłam w szczególniejszym położeniu. Jako nauczycielka jednej ze szkół Powiśla i paru szkół warszawskich, miałam tyle znajomych dzieciaków, że w żadnej drukarni nie mogłam utrzymać w tajemnicy swego nazwiska. Zawsze mnie poznał ktoś z uczniów.
Tym przejmowałam się zresztą jak najmniej. Wierzyłam w swoje „szczęście” (ta wiara nie opuszczała mnie zresztą ani w drodze etapem na Syberię, ani w udanej ucieczce z wygnania).
Najgorsze było to powszechne przepracowanie naszych ludzi. Trudno było żądać artykułów. Sama bywałam tak zmęczona pracą umysłową i niewyspaniem, że wolałam iść milę z pakunkiem, niż pisać.
Z pomocą pierwszy pospieszył tow. Libelt (Stanisław Posner). Dał świetny artykuł o konstytucji, zaczynający się od słów: „Kiedy mąż bije żonę jest to zła konstytucja”. O artykuły społeczne udałam się do towarzyszek, mających najwięcej czasu – do uwięzionej „Serbii” Weli (Wróblewskiej). Udało mi się wyjednać „widzenie” i w rozmównicy więziennej układałyśmy numer. Po pewne informacje techniczne udałem się na „widzenie” na Pawiak do aresztowanego redaktora wielu pism partyjnych.
Co ciekawe, że siedząc w poczekalni żandarmskiej na Mokotowskiej, by dostać kartkę na „widzenie,” robiłam raz korektę „Robotnicy,” słusznie przypuszczając, że tam nikt nie będzie podejrzewał o trzymanie w ręku druku „nielegalnego.”
Drogą organizacyjną otrzymywałam korespondencje i drobne wiadomości. Pierwszy numer „Robotnicy” szczęśliwie wyszedł.
Natychmiast poczęłam czynić przygotowania do drugiego. Przerwały je rzeczy niespodziewane. Najpierw straciliśmy możność drukowania w drukarni, gdzie już część rękopisów była złożona. A w parę dni później znalazłam możność wyspania się za kratą.
Opuszczoną nagle robotę chwycić musiały jakieś inne ręce.
Tak było ciągle, przez długie dziesięciolecia niewoli. Każdy z nas powtarzał słowa poetki: „Sieję proso po zagonie – czyż je będę żąć?.” Wielu dodawało: wiem, że żniwa nie obaczę. Ale mimo wszystkie trudności: „ziarno w ziemię rzucam bądź co bądź.”
I teraz po tyłu przeżyciach – z rozrzewnieniem myśl wraca ku pracom lat tamtych i radość przejmuje, że dla żniwa Niepodległej Polski, dla zdobycia Polski Ludowej, cały siew nasz bujnie plonował.
Źródło: Głos Kobiet. Organ Polskiej Partii Socjalistycznej, nr 1, 1 III 1920, s. 2-3.